grafika: projekt wg. własnego pomysłu, Canva
1. Wstyd i pytanie: „czy to jeszcze dla mnie?”
2. Miłosierdzie Boże to nie „nagroda dla świętych”, ale lekarstwo dla grzesznych
3. „Mimo drzwi zamkniętych” – On przychodzi pierwszy
4. Powrót zaczyna się od pragnienia i pójścia za nim.
5. Miłosierdzie to początek drogi, nie jej koniec
„Czy mogę jeszcze wrócić?” „Do kiedy Bóg na mnie czeka”? „Czy to jest dla mnie?”
Między Triduum Paschalnym, świętem Śmierci i Zmartwychwstania Pana Jezusa a świętem Miłosierdzia Bożego, te pytania są jak najbardziej zasadne.
Rok liturgiczny jest cykliczny. Choć, aby być dokładnym ta cykliczność jest mniej kolista a bardziej spiralna. Powtarzamy tajemnice wiary, ale każdego roku jesteśmy coraz bliżej nieba, zbawienia a przynajmniej sądu Bożego.
I ta spiralna cykliczność przypomina nam o możliwości powrotu. „Wieczny powrót” jest tak głęboko zapisany w nas, że staje się mitem żyjącym we wszystkich kulturach. „Powrót do raju”, „powrót do stanu niewinności”. Po prostu pragnienie by wrócić. By znów życie było prostsze, łatwiejsze. By poczuć się zaopiekowanym. By zostawić zmartwienia i po prostu być.
Czas Zmartwychwstania i Święto Miłosierdzia przypominają nam o tej możliwości. Przypominają, że Bóg nie zamyka drzwi. Nawet jeśli sami je zamknęliśmy. On nie przestaje wołać – nawet jeśli my już dawno ucichliśmy. Ale jak wrócić, jeśli nosimy ciężar, wstyd, żal? Jeśli minęło wiele lat? Albo jeśli odejście było głośne i dramatyczne?
„Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają.”
(Łk 5,31)
Wielu ludzi nie odchodzi od wiary z powodu buntu. Nie ma w tym krzyku. Jest raczej milczenie. Odpuszczenie. Nieraz po prostu znużenie, obojętność, zamieszanie. Czasem – tak po ludzku – zmęczenie wszystkim. Czasem z lenistwa, czasem z braku siły. Albo życie, które skręciło gdzieś w bok.
Zamiast buntu – zawód. Zamiast grzechu – rana. Zamiast decyzji – pogubienie.
Ale gdzieś w środku coś nie daje spokoju. Coś woła za przestrzeniami. Głębia w nas przyzywa inną Głębię. Pustka w nas pragnie zapełnienia. Miotamy się, szukamy, a nade wszystko tęsknimy. Ta tęsknota często jest nieokreślona. Czegoś brakuje. Jakiegoś ważnego kawałka nas. Ale nie wiemy, gdzie go szukać. A jeśli podejrzewamy „gdzie”, to często wstydzimy się do tego przyznać. Bo przecież „powinienem był wiedzieć lepiej”. „Za dużo zrobiłem.” „Nie wypada wracać.” Nosi się w sobie ukryte to jedno, głuche pytanie: „Czy to jeszcze dla mnie?”
Niektórzy powiedzą: przecież Kościół zawsze czeka. Że Bóg jest miłosierny. Że wystarczy wrócić. Ale oni nie słyszą w głowie tego, co Ty. Tych szeptów: „Za późno.” „Nie nadaję się.” „Za bardzo się pogubiłem.” „Wstyd.” „Co ludzie powiedzą?” „Co Bóg powie?”
To właśnie wstyd bywa jedną z największych blokad przed powrotem do Boga.
Bo przecież powinienem był wiedzieć lepiej. Bo przecież to ja odszedłem. Bo sam to zepsułem. Bo jak mam teraz stanąć znowu przed Nim i powiedzieć: „jestem…”?
Ale prawda jest inna. Prawda, która może uderzyć, jeśli się w nią naprawdę wsłuchać: Bóg nie liczy lat. Nie rozkłada win jak kart na stole. Nie porównuje wersji wydarzeń. On po prostu czeka na krok. Pierwszy. I wychodzi na spotkanie. Zawsze.
Bolesne jest to, że tylu ludzi nigdy nie poczuło się godnymi wrócić. Że tylu zrezygnowało z wiary, nie dlatego, że nie wierzyli – ale dlatego, że nie wierzyli, że mogą wrócić.
Tymczasem właśnie tam, gdzie jest największy ciężar wstydu – tam może dokonać się największy cud Miłosierdzia. Bo łaska nie spływa na idealnych. Ona dotyka złamanych, świadomych swojej niegodności i przemienia ich.
„Miłosierdzie Boże nie jest przeciwieństwem sprawiedliwości, lecz jej pełnią.”
(por. KKK 2840)
W świecie miłosierdzie często oznacza: „udawajmy, że tego nie było”. W Ewangelii miłosierdzie oznacza: „wejdź z raną – Ja ją uleczę”. Nie jesteśmy „czyści” kiedy wracamy. Jesteśmy brudni – i dlatego wracamy. Miłosierdzie nie udaje, że grzechu nie było. Patrzy mu w oczy. I przebacza. I daje moc zmierzenia się z konsekwencjami. I wzrostu pomimo grzechu.
To nie tylko ulga dla sumienia – to przede wszystkim nowe życie. Odrodzenie.
Zbyt często traktujemy miłosierdzie jak coś dla innych. Dla tych, którzy „trochę pobłądzili, ale generalnie się starają”. Jak nagroda pocieszenia dla pobożnych, którzy czasem się potkną. Jak symboliczny gest – trochę jak klepnięcie po plecach i słowa: „nic się nie stało”.
Ale Ewangelia nie mówi o miłosierdziu symbolicznie. To nie jest dekoracja dla grzecznych dusz. To jest ratunek dla tych, którzy toną.
Miłosierdzie nie polega na zlekceważeniu problemu grzechu czy problemu odejścia. Na zapomnieniu i udawaniu, że nigdy go nie było, że nic się nie stało. „Fajnie, że już jesteś, zapomnijmy o tej całej sprawie”. Miłosierdzie to zobaczenie całej prawdy o człowieku, jego dobrych i złych decyzji, oraz kochanie go nadal. Bóg nie zaprzecza Twoim błędom. Nie mówi: „To nic”. On mówi: „Widzę wszystko. I właśnie dlatego przychodzę cię uratować, nie zostawię cię samego.” Jego miłość może być czasem trudna do uniesienia, ale nigdy nie jest warunkowa.
Dlatego Miłosierdzie nie jest przywilejem świętych[1] – ale szansą dla grzesznych. Nie jest zwieńczeniem poprawnego życia – ale jego nowym początkiem.
Bo, jak zauważyliśmy wyżej, my nie wracamy do Boga czyści. Nie jesteśmy umyci, odmienieni, uporządkowani. Wracamy w brudzie, w rozsypce, czasem z nienazwanym grzechem, z poplątanymi emocjami, z niepewnością czy to w ogóle się da naprawić.
I właśnie wtedy Miłosierdzie nas spotyka.
Nie jako ulga dla sumienia, która chce zepchnąć wszystko w niepamięć by poczuć się lepiej. Ale jako nowe życie dla nas, które otwiera oczy, leczy rany, przywraca nadzieję.
W wierze i powrocie nie chodzi o to, żeby było miło – ale żeby było prawdziwie. Żebyś już nie musiał udawać. Żebyś już nie musiała chować ran. Żebyś mógł zobaczyć, że nie musisz być kimś innym, żeby zostać przyjętym. Bóg nie chce wersji Ciebie „na pokaz”. On chce Ciebie – prawdziwego.
Miłosierdzie to lekarstwo. Ale lekarstwo działa tylko wtedy, gdy przyznasz się do choroby. Gdy nie będziesz próbować się najpierw „naprawić samemu”, zanim przyjdziesz. Bo nie da się tego zrobić samemu. I nigdy nie trzeba było.
„Wieczorem owego pierwszego dnia tygodnia, gdy drzwi były zamknięte... przyszedł Jezus.”
(J 20,19)
Uczniowie po Zmartwychwstaniu nie biegną od razu głosić Ewangelii. Zamykają się. Boją. Wstydzą. Zamknęli drzwi – ze strachu, ze smutku, z niepewności. Być może także ze wstydu. Bo przecież uciekli. Zawiedli. Nie potrafili zostać do końca. Nie umieli być wierni. Są tak podobni do nas.
I to właśnie do nich przychodzi Jezus.
Nie do idealnych. Nie do tych, co „ogarnięci duchowo”. Nie do tych, którzy już wszystko pojęli i gotowi są nieść światło innym. Ale do tych, co siedzą w ciemności. Z zamkniętymi drzwiami. I sercem.
Nie puka. Nie czeka. Nie stawia warunków. Przychodzi. „Mimo drzwi zamkniętych”. Bo miłość nie zatrzymuje się. Bo Bóg nie przestaje nas kochać nawet wtedy, gdy my nie czujemy się godni tej miłości. Gdy próbujemy postawić mur między sobą a Nim. Bóg wie, że czasem człowiek nie umie już otworzyć.
I pierwsze Jego słowa? Nie: „dlaczego się baliście?”, nie: „gdzie byliście, gdy Mnie krzyżowano?”, nie: „dlaczego uciekliście”, nie: „czy teraz wreszcie rozumiecie?”. Tylko: „Pokój wam.”
Pokój – nie wyrzut. Obecność – nie osąd.
To Jezus robi pierwszy krok. Nie czeka, aż się pozbierasz. Nie warunkuje swojego przyjścia Twoją gotowością. Zaczyna rozmowę. Nawet jeśli Ty jeszcze milczysz.
Nie musisz najpierw uporządkować życia. Nie musisz już „czuć się gotowy”. Nie musisz udawać, że nic się nie stało. On przychodzi pierwszy. A Twoim zadaniem jest tylko jedno – nie uciszyć tego spotkania, gdy przyjdzie. Nie wypraszać Go z powrotem w ciemność.
On wie, gdzie się schowałeś. Wie, jak bardzo zamknięte są Twoje drzwi. Jak się boisz je otworzyć z obawy przed tak wieloma rzeczami. Ale Jego zmartwychwstałe ciało przenika przez mury, a Jego miłość – przez strach i wstyd.
Nie jesteś pominięty. Nie jesteś przeoczony. Nie jesteś „za daleko”.
Jesteś właśnie tym, do którego On chce przyjść.
„Gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec, wzruszył się głęboko, wybiegł naprzeciw niego…”
(Łk 15,20)
Powrót do wiary nie musi wyglądać spektakularnie. Odbywać się na oczach tłumów. Wiązać się z koniecznością opanowania mnóstwa wiedzy i reguł. Z obszerną listą zadań do zrobienia i rzeczy do naprawienia. Miłosierdzie Boga nie czeka na to, aż „się ogarniesz”. Ono czeka, aż zrobisz krok w jego stronę.
Wielu ludzi, którzy chcieliby wrócić do wiary, nie wie… od czego zacząć. Czują się niepewnie. Czasem nawet nie pamiętają modlitw. Nie wiedzą, jak „to się robi”. Jak się wierzy poprawnie. Boją się, że zostaną wyśmiani – albo, co gorsze, osądzeni.
Tylko że… powrót nie zaczyna się od zdania egzaminu z wiedzy teologicznej czy nawet znajomości modlitw. Nie musisz najpierw znać rytuałów. Nie musisz mieć „słusznych poglądów”. Nie musisz od razu wiedzieć, jak się zachować w Kościele.
Wystarczy jedno: pragnienie.
W Ewangelii syn marnotrawny nie przygotowuje idealnego przemówienia. Nie kombinuje, jak wrócić w łaski ojca. Mówi: „Wstanę i pójdę”. Tylko tyle. To wystarczyło, by ojciec go zobaczył. I wybiegł mu naprzeciw. Ojciec nie czekał z okazaniem radości, dopóki nie usłyszy przynajmniej sensownych wyjaśnień.
Ojciec nie czeka, aż wrócisz idealnie. Czeka, aż ruszysz z miejsca. Bo dla Niego najważniejsza jest relacja. Dla Niego liczy się Twoje serce – nie to, czy masz ułożone życie duchowe. Bóg nie wymaga doskonałości na wejściu. Bo to nie jest egzamin. To powrót do domu.
Twoje „wstanę i pójdę” może być nieporadne. Może być ciche. Może być ledwo wyczuwalne. Ale dla Boga to wystarczy. Bo On nie czeka na idealnych – tylko na swoich umiłowanych. A Ty jesteś Jego dzieckiem. Na zawsze.
„Bóg, który jest bogaty w miłosierdzie, przez wielką swą miłość, jaką nas umiłował, i to nas, umarłych na skutek występków – razem z Chrystusem przywrócił do życia.”
(Ef 2,4–5)
Wielu ludzi nosi w sobie niewypowiedziany lęk. Nie chodzi już o wstyd. Ani o niewiedzę. Chodzi o to, że boją się zawieść. Jeszcze raz. „Po co mam wracać, skoro i tak znowu upadnę?” „Po co to wszystko, skoro nie umiem wytrwać?”
Myślą, że miłosierdzie to nagroda dla tych, którzy już dali radę. Dla tych, którzy wracają silni. Zdeterminowani. Gotowi, żeby już nigdy nie zbłądzić.
Ale to nie jest prawda.
Miłosierdzie nie jest końcem drogi, choć, jeśli pozostaniemy wierni, spotkamy je także na końcu. Najczęściej jest jej początkiem. Nie dostajesz go za dobre sprawowanie. Dostajesz je, bo o nie prosisz. Bo się dusisz. Bo się boisz. Bo nie wiesz, co dalej.
To nie nagroda za wzorowe życie. To ratunek, kiedy życie się zawaliło. Miłosierdzie to oddech dla tych, co toną. To ramię dla tych, co nie mają już siły iść. To światło, które pojawia się, zanim jeszcze przestaniesz błądzić w ciemności.
Bóg nie przywrócił nas do życia, bo byliśmy gotowi. Nie dlatego, że poprawiliśmy się już wystarczająco. Ale dlatego, że On tak kocha.
Zobacz, jak bardzo to odwraca nasze myślenie: Bóg nie mówi: „Dobrze, teraz cię przyjmę – ale postaraj się nie zawieść mnie więcej.” Jego miłosierdzie mówi: „Zawiodłeś? Nadal cię kocham. I jeśli chcesz możemy iść dalej razem. Możemy zacząć od nowa.”
Miłosierdzie nie oznacza jednak, że już nie będzie trudno. To nie jest też obietnica, że już nigdy nie upadniesz. To jest obietnica, że już nigdy nie będziesz musiał być sam ze swoim grzechem, biedą, upadkiem. Że Ktoś jest obok by Ci pomóc. Wystarczy, że wyciągniesz rękę.
Wiara nie zaczyna się wtedy, gdy wszystko masz uporządkowane. Zaczyna się tam, gdzie wszystko się rozpadło – a mimo to, odważysz się zrobić pierwszy krok.
„Wszyscy spragnieni, przyjdźcie do wody, przyjdźcie, choć nie macie pieniędzy! Kupujcie i spożywajcie…”
(Iz 55,1)
Aby wrócić nie musisz mieć pewności, odwagi czy siły. Wielu ludzi czeka z powrotem do Boga na „lepszy moment”. Na chwilę, gdy będą mieć więcej... czegoś: czasu, determinacji, chęci. Gdy uporządkują sobie życie. Gdy poczują coś więcej niż tylko… pustkę.
Ale Bóg nie czeka na idealny moment. On działa w tym, co masz dziś.
Jeśli w Twoim sercu pojawiła się tęsknota – choćby nieśmiała, choćby bolesna – to znaczy, że On już przyszedł. Jego łaska już tam jest gotowa Cię poprowadzić, jeśli zechcesz za nią podążać.
„Boże… może jeszcze mogę?” „Może jest dla mnie miejsce?” „Może jeszcze nie wszystko stracone?”: To nie są wątpliwości. To znak, że przed Tobą otwiera się droga. To łaska, która działa cicho. Nie robi hałasu. Nie krzyczy. Ale porusza serce.
Wiara nie zaczyna się od pewności. Zaczyna się od pragnienia. A jeśli to pragnienie jest w Tobie – to już jesteś w drodze.
Bóg nie szuka poukładanych. On szuka spragnionych. Jest źródłem wody żywej. Zdolnym zaspokoić naszą tęsknotę.
Dlatego nie czeka, aż zrozumiesz wszystko. Zaczyna rozmowę. Daje Ci swoją łaskę. To On robi pierwszy krok. Nie musisz wiedzieć, jak wrócić. Nie musisz jeszcze iść. Wystarczy, że tęsknisz – a On już idzie do Ciebie. Wystarczy, że wyciągniesz ręce.
Może nie wiesz, jak zacząć. Może boisz się spowiedzi, pytań, opinii. Ale jeśli czytasz to zdanie – to znaczy, że już szukasz.
A Bóg już wyszedł Ci naprzeciw.
Nie musisz być gotowy. Nie musisz być idealny. Wystarczy, że jesteś – i że chcesz wrócić.
Zaufaj Mu.
Agnieszka Myszewska-Dekert
Przypisy:
[1] Albo jest o tyle przywilejem świętych o ile uczą się go okazywać zgodnie ze słowami ich Mistrza: „błogosławieni miłosierni”. „bądźcie miłosierni jak Ojciec jest miłosierny”.
Nasza strona to przestrzeń, w której dzielimy się z Tobą naszą wiedzą, a także naszym doświadczeniem w rozwijaniu życia duchowego i rodzinnego. Znajdziesz tu artykuły, porady i materiały, które pomogą Ci głębiej rozumieć wiarę oraz łączyć ją z codziennym życiem.
Newsletter
Zostaw swój adres aby otrzymać od nas wiadomości
@Credo-confiteor.com