grafika: projekt wg. własnego pomysłu, canva
...Dni mijają... Ile ich jeszcze upłynie? Zapomniałem ich nazw, zgubiłem rytm życia, rytm czasu wyryty w pierwszej pieśni. Tutaj nie ma nadziei. Jest tylko ciemność, strach i nieustanna drwina mego strażnika, Ciemiężyciela. O jakże przeklinam moją bezmyślność, o jakiż wstyd mnie ogarnia, jakiż żal, gdy wspomnę mego prawdziwego Pana, którego zdradziłem. Mogłem być Jego synem a wybrałem niewolę; odwróciłem się z pogardą od Tego, który miał dłonie pełne światła, a skierowałem się ku temu, którego dłonie zanurzone są w mroku.
Ból i strach to moje królestwo, moje dziedzictwo, które przekazałem moim synom. Ja, Namiestnik Stworzenia, Władca Świata i Strażnik Drzewa jestem niewolnikiem mego sługi. Co bardziej winne jest mojego upadku: jego zazdrość czy też moja pycha, która poddała się słowom wichrzyciela? Oskarżył mego Pana przede mną. Nie wprost, bo przejrzałbym jego zamysł i uszedł jego sideł. Okrężną drogą ukazał, że Ten, którego już przyzwyczaiłem się uważać za Ojca, chowa coś przede mną i nie chce mnie obdarować tym, co pozostawił dla siebie. O nienasycona chciwości ludzkiego serca! Czyż nie dość mi było, że zniżył się ku mnie i uczynił mnie dziedzicem wszystkich rzeczy i zarządcą swego stworzenia, to jeszcze chciałbym, aby zrównał mnie z sobą? A może i nad sobą postawił tak by i On był mi poddany jak świat, który uczynił? Ten wstyd, który czułem stojąc potem przed Nim, pali mnie nieustannie jak ogień. Jak rana, która się nie goi, trwa we nie Jego pytanie: „Dlaczego to uczyniłeś?”, a wspomnienie mojej odpowiedzi szarpie moje wnętrzności w nieskończonych godzinach mego poniżenia.
Sprzedałem się swemu słudze i w hańbie musiałem odejść sprzed oblicza mego Pana i sprzed oblicza płonących Potęg. Kiedyś padały przede mną na twarz, a teraz sama ich obecność obróciłaby mnie w popiół. Sam zatrzasnąłem przed sobą bramę wiodącą do Płonącego Świata i do Drzewa Istnienia. Odkąd Znienawidzonemu oddałem pokłon przeklęta została ziemia, która mnie porodziła; odcięta i podobnie jak ja osamotniona, wraz ze mną dzieli wygnanie. Tak, zamknęły się bramy Ogrodu i bramy Przestrzeni. Moje widzące Nieskończoność oczy oślepły, uszy słyszące pieśń wszechświata ogłuchły, zaś wspaniałe i świetliste ciało skarlało i cały pogrążyłem się w mroku. Rozpacz stała się mym domem, a ból mym pokarmem. Ja wieczny – skazałem się na nieskończoną mękę, a nad moim dziedzictwem zapanował mój sługa, a tam, gdzie stąpnął wyrastała śmierć, cierpienie i nicość. Na nic zdała się moja spóźniona pokuta. Nie władałem już światem i nie miałem ani mocy odwrócenia tego, co się wydarzyło, ani bogactwa by wykupić to, co tak nierozsądnie oddałem; ba, nie miałem nawet tyle by wykupić samego siebie. Półki żyłem, nieustannie zwracałem swe oblicze w stronę zdradzonego Pana, ale śmierć, która była moją zapłatą za wiedzę, której tak nierozsądnie pożądałem okryła niepowstrzymanym całunem moje życie i z każdym dniem oddalała mnie od Niego. A w końcu strawiła mnie do końca i powaliła na twarz przed obliczem Władcy Rozpaczy. Jego śmiech, okrutny i zimny długo brzmiał nade mną, gdy bezradny próbowałem powstać. Było już jednak zbyt późno. Sam postawiłem go nad sobą, a pokłon oddałem mu wówczas, gdy poszedłem za jego głosem. Znalazłem się za wiecznie zamkniętą bramą.
Nikt nie może mi pomóc. Pętają mnie kajdany, które sam nałożyłem i ogranicza więzienie, do którego dobrowolnie wszedłem, wprowadzając doń też tych, co byli we mnie. Ja wieczny na wieczność sprawdziłem śmiertelność i oddzieliłem od wieczności. Od tego dnia, uwięziony na wieki, żyję na dnie przepaści, bez nadziei, bez światła, bez chwały, palony ogniem mego bólu i wstydu, ogniem cierpienia moich synów i moich córek. Tak, ci, co ode mnie pochodzą napływają tu niekończącym się strumieniem, albowiem ich także pozbawiłem należnego im dziedzictwa. Sprzedałem ich nie znając jeszcze, bo byli we mnie wszyscy. Przychodzą tutaj przeklinając dzień swego narodzenia i mnie, który byłem ich początkiem i ojcem. A przekleństwa te spadają na mnie jak grad ognia. Ale oni są szczęśliwi ode mnie. Choć bowiem poznali ból i cierpienie, strach i śmierć, to jednak nie poznali jedynego i prawdziwego Pana, całe życie służąc tylko władcy tych ciemności. Nie znają przeto prawdziwej miary swego upadku, choć niektórzy przeczuwają ją, bo gdy mijają mnie, przykutego do bramy otchłani, z pogardą odwracają wzrok.
Nie przyjdzie tu nikt z Płonących, nie ochłodzi spiekoty cierpienia, albowiem ognista przepaść dzieli światy od dnia, gdy nadałem złu kształt i postać, a wszyscy, którzy tu trafiają są więźniami podobnymi do mnie. Na górze Pan Okrucieństwa zwodzi mych synów a oni padają przed nim na kolana i oddają mu pokłon. Burza przestępstwa rozszalała się od krańca od krańca ziemi i nie masz miejsca, którego nie dotknęłaby ciemność. Opór jest daremny. Wcześniej, nim zdąży narodzić się dziecko, już jego śmierć jest postanowiona. Postanowiono o śmierci wszystkich i wszyscy tutaj przychodzą.
Dlatego zimne są mury mojego więzienia i ciemne kraty, za którymi rozciąga się tylko pusty świat nicości, nie ma tam dróg, ani nie ma życia. Jest tylko popiół. I strach. I cisza, bolesna cisza jak napięta struna, w której umiera każdy dźwięk.
...
A potem nadszedł ten dzień.
Usłyszałem kroki. Lekkie, a przecież odbijające się potężnym echem w martwej krainie.
Zaskoczony nagle obudzonym dźwiękiem uniosłem udręczoną twarz, a wówczas wzrok mój napotkał spojrzenie palące jak ogień i orzeźwiające jak woda. Zdumiony patrzyłem na przybyłego, bo choć wydawał się być jak inne moje dzieci, różnił się jednak od nich. W Jego oczach nie było pogardy, lśniły tak jakby gwiazdy całego wszechświata ukryły się w ich głębinach. Kiedy w nie spoglądałem czułem się jakbym był jedną z tych gwiazd, ukrytą tam, gdzie żadna ciemność nie może jej zgasić jej światła. I po raz pierwszy od dnia mojego upadku powstałem pociągnięty siłą, której nie sposób było się sprzeciwić. Stanąłem przed obliczem tego, który był jakby moim własnym odbiciem. Wtedy Go rozpoznałem: był to Pierworodny. Mój nigdy nie narodzony, a obiecany Pierworodny, mój syn, za którym tęskniłem przez całe moje życie, którego szukałem i wypatrywałem, a który zdawał się także mnie szukać przez swoje całe życie. Staliśmy teraz naprzeciw siebie w milczeniu, z tęsknotą wpatrując się nawzajem w swoje oblicza, a nad nami czas zataczał koło.
Jego dłoń dotknęła łagodnie mego czoła, a krew z widniejącej na niej rany upadła na moje oczy, nozdrza i wargi. Lśniła w tej szarej krainie purpurową czerwienią, której nic nie mogło odebrać blasku. Wtedy wróciło do mnie życie i pękły moje kajdany, opadły na ziemię jak splątane węże.
I oto brama stanęła przede mną otworem.
- Odejdź – usłyszałem głos podobny do syku wody padającej na gorący kamień. Głos pełen pożądania. Głos drgający chciwością. Drgnąłem nieprzyjemnie zaskoczony, ale nie był to głos tego co przybył. Był to głos mego ciemiężyciela. Nie patrzył na mnie. Jego wzrok utkwiony był w purpurowych kroplach krwi padających na ziemię z ran Pierworodnego. Wydawały się ściągać jego spojrzenie jak magnes. Jego gardziel otwierała się i zamykała jakby przeczuwał ucztę po wielu latach głodu. Wieczystą ucztę.
Nie ruszyłem się z miejsca.
- Odejdź – powtórzył i spojrzał na mnie, a w jego spojrzeniu była zapiekła nienawiść i... triumf.
Niedowierzając ciągłe swemu wyzwoleniu wykonałem jeden i drugi krok ku otwartej bramie. A kiedy nie poczułem pętającej mnie dotąd woli Władcy Okrucieństwa rzuciłem się ku niej, jak ku zbawczemu źródłu. Ledwie minąłem ją, zatrzasnęła się za mną z głuchym łoskotem podobnym zderzającym się górom.
Wtedy zatrzymałem się i dopiero wówczas ze zgrozą dostrzegłem zimy, pusty świat, jaki rozciągał się przed mną, bez dróg, bez światła, bez celów czy granic. Za moimi plecami rozbrzmiał zimny i okrutny śmiech
- Oto twoja upragniona wolność, człowieku. Twoja wolność - za Jego życie.
Słysząc te słowa odwróciłem się pełen przerażenia. Jak mogłem być takim głupcem! Jak mogłem zawierzyć słowom tego, który był Kłamcą i Ojcem Kłamstwa?! Mój syn, mój jedyny i prawdziwy Pierworodny stał tuż obok, ale oddzielała nas krata silniejsza niż moce ziemi. Patrzyłem pełen bezsilnej rozpaczy jak Jego świetliste ciało pokrywają moje rany, jak oplatają Go moje kajdany podobne do stugłowego węża, które zdały się przysysać chciwie do każdej z ran. A im bardziej się przysyłały tym większy wydawała się być Ciemność, która mnie niegdyś więziła. Jej krzyk zwycięstwa był mi torturą większą niż wszystko co mnie do tej pory spotkało. Szarpałem bezsilnie kratę choć wiedziałem, że nikt nie ma mocy pokonać tej bramy były bowiem wrota śmierci. W tej chwili najbardziej pragnąłem raz jeszcze umrzeć.
Ciemność ciągle rosła i potężniała, zdawała się wylewać nawet przez nieprzeniknioną bramę, brać w posiadania wszystko, cały świat. Kim zatem był Pierworodny, kim mój syn, skoro Jego życie dawało Ciemności taką moc? Ze zgrozą uświadomiłem sobie, że znam odpowiedź, że tylko jeden jest, którego życie cenniejsze było dla Ciemności niż moje życie zawierające w sobie życie wszystkich ludzi. Poznałem swego Pana. Upadłem na twarz.
I wtedy usłyszałem głos, którego moc podobna była niezmierzonym wodospadom wszechświata:
- Niechaj się stanie światłość!
I stała się światłość.
Potężny blask, potężniejszy niż śpiew tysiąca gwiazd, rozdarł nabrzmiałą ciemność tak jak gotowe do wyklucia pisklę rozsadza skorupkę jajka. Bramy otchłani zostały wyrwane z zawiasów i padły strzaskane na ziemię, a wraz z nimi obalony na ziemię został ich twórca. Nad pustą i martwą do tej pory krainą powiał lekki wiatr.
- Nie możesz występować przeciw własnym prawom! – zawołał Władca Cienia wijąc się w prochu, albowiem światłość, której nie mógł w sobie utrzymać, wypaliła na jego ciele nieuleczalne piętno. – Oni należą do mnie!
- Już nie – odrzekł Pan. – Podałeś swoją cenę i została ona zapłacona. W swej nierozumności chciałeś pochłonąć więcej niż mogła unieść twoja natura. Dlatego straciłeś także to wszystko, co kiedyś posiadałeś.
I wówczas pojąłem, że moi synowie i moje córki są naprawdę wolni. Twórca Cienia utracił władzę, jaką miał nad nimi. Oddał ją bowiem Pierworodnemu w zamian za Jego życie, w swej chciwości sądząc, że w ten sposób zatrzyma jedno jak i drugie, nie przeczuwając, że potęga życia, prawdziwego życia jest większa niż potęga śmierci, a światłość Pierworodnego większa niż ciemność i pustka.
- Będę ich ścigał nadal – zasyczał głos ze złością. – Będę ich zwodził. Pójdą za mną, nie za Tobą!
- Będziesz – przyznał Pan, – na swoją wieczystą zgubę. Ale zostałeś już tylko pustynnym głosem. Nie masz już mocy nad kimkolwiek, kto nie zechce pójść za tobą. Nie możesz ich już uwięzić, jeśli tego nie zechcą.
- Będą umierać!
- Będą zmartwychwstawać. Krata spoczywająca na bramie śmierci została strzaskana. Śmierć jest teraz tylko bramą, nie więzieniem. A teraz zabierz swoją ciemność i odejdź z mojej dziedziny!
Władca Cienia zawył z wściekłości, ale nie mógł się sprzeciwić. Jego głos umilkł w dali.
Leżałem nieruchomo tam, gdzie upadłem, obok strzaskanej i połamanej kraty, nie śmiejąc się ruszyć, nie śmiejąc na Niego spojrzeć, jednocześnie pełen wielkiego lęku i wielkiej radości. Nie próbowałem uciekać, nie próbowałem się ukryć jak wówczas, kiedy zaprzepaściłem swoje przebaczenie. Tutaj, w krainie śmierci, która przez niepojęty zamysł Pana stała się kraina wyzwolenia nie było już ucieczki; to był czas Jego sądu, a ja, tym razem, byłem gotowy przyjąć każdy Jego wyrok.
- Powstań, Adamie – usłyszałem nad sobą Jego łagodny głos. – Odkupiona jest twoja wina, dług twój spłacony. Spójrz, władza twego ciemiężyciela skończyła się.
Powstałem i spojrzałem.
Oto świat nicości zmienił się, kiedy padła na nią krew Pana, którą to Władca Cienia daremnie próbował wchłonąć w siebie. Każda kropla była życiem, każda była pieśnią. Z każdej wyrastało drzewo, a z siedmiu, które upadły u stóp Pana trysnęło siedem źródeł, których wartka woda zmieniła się teraz już w jedną potężną rzekę płynącą ku wschodowi. Te, które padły na wrota śmierci, stojące nadal pomiędzy nami, choć już nas nie dzielące, strzaskały ich rygle. Kiedy na nią patrzyłem ujrzałam, jak wrota zmieniają się, wzrasta, zielenieje, staje się potężnym Drzewem, wznoszącym się nad nami jak wielka brama. Drzewem, które znałem i z powodu, którego znalazłem się tutaj! Drzewem Istnienia!
- Tak, Adamie – rzekł Pan. – To co miało być twoim życiem, stało się twoją śmiercią. Dlatego słusznym jest, aby to śmierć na powrót przyniosła życie. Każde z twoich dzieci, które przejdzie przez tę bramę i zanurzy się w rzece pozwalając się porwać jej nurtowi odnajdzie miejsce swego stworzenia, nieskalane i czyste, chroni je bowiem moc potężniejsza od śmierci, od zła i ciemności; chroni je moja krew.
Wtedy dopiero ośmieliłem się spojrzeć na Niego. Jego postać promieniała, Jego twarz jaśniała, a ja ze wstydem pomyślałem o swojej ciemnej twarzy i skarlałym wyglądzie, o wszystkich Jego darach, których wyrzekłem się tak bezmyślnie. Czy była dla mnie droga powrotu? Czy siedmio źródła rzeka jest w stanie zmyć moją winę, do której doszła i jego śmierć? Nie byłem w stanie patrzeć w Jego oczy, aby nie ujrzeć w nich wstrętu, więc skierowałem swój wzrok na ziemię, gdzie jaśniał jeden z siedmiu strumieni. I wtedy ujrzałem swą twarz, jaśniejącą jak Jego twarz i tak podobną jakby On i ja byliśmy narodzonymi razem, w tym samym dniu, braćmi. Ale teraz już wiedziałem, że to nie On, ale ja byłem podobny do Niego. On był Pierworodnym, ale nie moim. To ja byłem Jego pierworodnym, raz jeszcze stworzony na Jego obraz i Jego podobieństwo. On we mnie, a ja w nim. Już na zawsze.
Zanurzyłem się w przeczystej rzece. Po wielu latach wygnania wracałem do domu
A nad martwą kiedyś krainą wiał nadal łagodny wiatr.
...
„On wstąpił do więzienia jako Odkupiciel, a nie ciemiężyciel” (św. Augustyn)
Zmienił naszą nadzieję w rzeczywistość.
Agnieszka Myszewska-Dekert
Nasza strona to przestrzeń, w której dzielimy się z Tobą naszą wiedzą, a także naszym doświadczeniem w rozwijaniu życia duchowego i rodzinnego. Znajdziesz tu artykuły, porady i materiały, które pomogą Ci głębiej rozumieć wiarę oraz łączyć ją z codziennym życiem.
Newsletter
Zostaw swój adres aby otrzymać od nas wiadomości
@Credo-confiteor.com